Zanim jednak dotarliśmy do wspomnianego Jerzwałdu, ruszyliśmy z Jackiem spod samego Zalewa (czyli tam, gdzie wczoraj skończyłem) mając za głównego przeciwnika wiatr, który wiał nam prosto w twarz, chwilami bardzo mocno (jak pokazał później mój Garmin, w porywach nawet do 30 km/h !). Męczyliśmy się okrutnie, to znaczy ja zdecydowanie bardziej, bo ważę obecnie dużo mniej niż Jacek i miotało mną strasznie. Mimo to, bardzo mile rozmawiając sunęliśmy sprawnie do przodu. Byle do Jerzwałdu ! - wtedy pomyślałem, gdyż tam zaczynają się „Susz-owe” lasy, gdzie powinno wiać już zdecydowanie słabiej. Poza tym wiedziałem, że tam już będą na nas czekać… Gdyż w właśnie w Jerzwałdzie przypadał 900-tny kilometr mojej wyprawy biegowej. Jak ja to w ogóle zrobiłem ?! Z tą wiedzą, którą teraz posiadam, chyba drugi raz na coś takiego bym się nie porwał… W Jerzwałdzie, rzeczywiście na nas czekali , przedstawiciele obu sąsiadujących ze sobą nadleśnictw, czyli Dobrocina i Susza. Ci pierwsi przygotowali nawet, wspaniały transparent upamiętniający pokonanie przeze mnie, 900-go kilometra „Mazury Tour 2013” !
Sam Jerzwałd okazał się naprawdę bardzo zadbaną miejscowością, gdzie nie tylko były wyjątkowo równe chodniki, ale także bardzo ciekawe tablice informujące o przeszłości tego miejsca. Dowiedziałem się z nich na przykład, że niejaki Paul Schramke był przed wojną właścicielem jedynego w tej miejscowości samochodu marki Mercedes… Uwielbiam takie lokalne „smaczki” ! W Jerzwałdzie na 900-tnym kilometrze znowu odegrano mi kolejny hymn na trąbce-sygnałówce (przepiękny, choć nie wiem, jaki miał tytuł…), a po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia przed domem, gdzie mieszkał Zbigniew Nienacki, ruszyliśmy dalej już we czwórkę. Do Jacka z Wysokiej Wsi, który biegł ze mną od początku dzisiejszego etapu dołączył jeszcze drugi Jacek, czyli Nadleśniczy Susza, oraz leśniczy Jarek spod Siemian. I wtedy rozpoczął się najfajniejszy odcinek dzisiejszego etapu. Biegnąc dwójkami, „nadawaliśmy” bez przerwy. A to, o bieganiu w ogóle, a to o maratonach, a to o triatlonie, a to wreszcie o słynnym „Rzeźniku” – czyli biegu po Bieszczadach na dystansie 80 km, który Jacek (ten z Wysokiej Wsi…) zdołał ukończyć, choć za pierwszym razem mu się to nie udało, a którego rekord życiowy w maratonie wynosi 3:22 godziny! Potem się jeszcze dowiedziałem, że „życiówka” Jarka na tym samym dystansie jest jeszcze o trzy minuty lepsza, więc pomyślałem sobie: O rany, co ja tutaj z nimi robię… ? Na szczęście, stan mojego ducha podtrzymał drugi Jacek (czyli Nadleśniczy Susza), który szykuje się właśnie do swojego pierwszego maratonu, a zamierza pokonać ten dystans pod koniec września w Warszawie. Ale z tego jak już teraz biega, widzę, że nie będzie chyba gorszy od wspomnianej wcześniej dwójki moich dzisiejszych towarzyszy biegu…
W Siemianach nad Jeziorakiem (czyli najdłuższym jeziorem w Polsce) byliśmy krótko, bo jest jeszcze przed sezonem i wszystko było na głucho pozamykane. Zrobiliśmy jednak tam sobie pamiątkowe zdjęcia, po czym ruszyliśmy dalej. Niestety, dwa kilometry za Siemianami zaczął się mój dzisiejszy dramat, którego nie będę już opisywał, bo robiłem to już zbyt wiele razy. W każdy razie, dwóch chłopaków pobiegło do przodu, a jeden został ze mną. Musiałem wezwać (telefonicznie) na pomoc Grześka, który akurat sobie wtedy gdzieś odjechał… w poszukiwaniu „fotograficznej” zwierzyny, gdyż przemierzaliśmy właśnie chyba najpiękniejsze lasy (bukowo-sosnowe), w jakich nam było dane być w czasie „Mazury Tour 2013”… Wreszcie, z dużą pomocą Jacka, który towarzyszył mi od początku, do samego końca dzisiejszego etapu, dobrnąłem do mety. Gdyby nie ta „moja” końcówka, to ten dzisiejszy etap byłby z pewnością jednym z biegowo najsympatyczniejszych na całej 1000-kilometrowej trasie. No cóż, nie tylko prawdziwego mężczyznę, ale i również biegacza poznaje się po tym - nie jak zaczyna, ale jak kończy ! Ja dzisiaj kończyłem bardzo kiepsko. Na szczęście, zostało jeszcze tylko pięć dni…
Spotkana zwierzyna: podobno jelenie potrafią wychodzić na drogę i trzeba bardzo uważać, jak się rano jedzie samochodem. Nam, jakoś żaden dzisiaj nie wyszedł…;
Zjadłem dzisiaj na trasie: jeden żel Vitargo, jednego banana oraz jednego batona energetycznego i wypiłem dwa bidony Vitargo (jak zwykle zresztą…) oraz półlitrową butelkę niegazowanej wody;
Moje dzisiejsze ubranie: rano była koszulka z krótkim rękawem, ale po wyjściu z samochodu szybko zamieniłem na długi rękaw. Wiało strasznie…;
Co mi dzisiaj wpadło w ucho ? – raczej przed samym biegiem oraz po biegu, bo w trakcie nie było kiedy słuchać, a więc…:
1./ „The Blue Cafe” – Chris Rea;
2./ „You Will Never Know” - Imany;
3./ „Are You Going with Me ?” – Pat Metheny;
Najfajniejsze momenty:
- gdy zostaliśmy przepięknie powitani w Jerzwałdzie przez leśników z Dobrocina na 900-nym kilometrze „Mazury Tour 2013” !!! Znowu odegrali mi jakiś piękny hymn…;
- gdy biegliśmy we czwórkę przez jedne z najpiękniejszych lasów, jakie widziałem na całej trasie „Mazury Tour”. Bezcenne !;
- gdy skończyłem dzisiejszy etap. Dalej nie muszę mówić, ani opisywać… (do końca zostało jeszcze do przebiegnięcia tylko 109 kilometrów !). Czyli prawie NIC. ;
Komentarze Dodaj komentarz