Od dwóch dni trawi mnie bowiem co rano jakiś mentalny kryzys, który sprawia, że zupełnie nie chce mi się biegać. Fakt, mogę być już nieco znużony, bo to już prawie 20 dni jak biegnę dzień w dzień, ale przecież należało się spodziewać, że tak właśnie będzie. I nawet świadomość tego, że dzisiaj właśnie miałem pokonać 500-tny kilometr, czyli niemal połowę trasy „Mazury Tour 2013” nie była w stanie wprawić mnie w lepszy nastrój. Mimo, że pogoda do biegania była jak marzenie – świeciło słońce, lekki mrozek, wiało umiarkowanie.
Już od pierwszego kilometra czułem, że coś jest dzisiaj nie tak. Było mi niedobrze. Gdy po 5-tym kilometrze zjadłem żel, to chciało mi się zwymiotować. O jedzeniu batona, czekolady, albo czegokolwiek innego nie było w ogóle mowy. Jedyne co mogłem, to pić ciepłą herbatę z termosa, którą przygotował Grzesiek. Gdy tylko na mnie spojrzał, podsumował krótko: „Oj wyglądasz jakoś nieciekawie…” Wiedziałem o tym, bo biegło mi się naprawdę ciężko. Także dlatego, że nie mogłem dojść do ładu z pogodą i moim ubraniem – raz było mi za ciepło, więc zdjąłem rękawiczki i zmieniłem czapkę, na taką z daszkiem. Myślałem nawet przez chwilę, żeby zdjąć kurtkę, ale na szczęście tego nie zrobiłem, gdyż wkrótce (mimo słońca) zaczęło solidnie wiać i nie były to ciepłe powiewy nadchodzącej wiosny, a raczej lodowate liźnięcia wciąż panującej tutaj zimy… Tak więc szybko założyłem z powrotem rękawiczki oraz cieplejszą czapkę. Nie mogłem biec takim tempem jak chciałem, więc kilometry wlokły się niemiłosiernie. A odliczałem dzisiaj każdy kolejny, jak nigdy, bo gdzieś za miejscowością Cimochy miał przypaść kilometr numer 500, który pokonałem od początku „Mazury Tour”.
Ale jeszcze w Cimochach spotkała mnie bardzo miła niespodzianka w postaci czekającej tam na mnie kilkuosobowej ekipy biegaczy z Olecka oraz dwóch reprezentantów tutejszego Nadleśnictwa Olecko. Mieliśmy pobiec wspólnie do Wieliczek, gdzie była meta dzisiejszego etapu. Ale wcześniej, na drodze w szczerym polu, gdzieś za wspomnianymi Cimochami pokonałem 500-tny kilometr, co uczciliśmy jedynie pamiątkowymi zdjęciami. Niestety „grześkowa” herbata już się skończyła, a ja nie chciałem pić, ani jeść czegokolwiek innego. Gdy dobiegliśmy do Wieliczek byłem naprawdę wycieńczony brakiem jedzenia oraz izotonicznego picia na trasie.
Lewa noga bolała jak boli, a stosowane przeze mnie okłady, maści oraz „tejpy” nie na wiele się zdają. Pewnie przyjdzie mi już dobiec z tym bólem do samego końca, gdyż jedyne co mogłoby mi naprawdę pomóc to kilkudniowa przerwa od biegania, co oczywiście nie wchodzi w rachubę. Ale na dzisiaj to nie był mój największy problem. Bardziej martwiłem się zatruciem pokarmowym, które mnie dzisiaj dopadło. A może to zwykła grypa żołądkowa ? Jutro się okaże.
*- cytat pochodzi z książki Christophera McDougalla – „Urodzeni biegacze”
Spotkana zwierzyna: głównie przydomowa…, a także jeden wyraźnie zmęczony i głodny bocian. Też przydomowy…;
Zwiastuny wiosny: cały dzień świeciło słońce ! Nareszcie !!!;
Zjadłem dzisiaj na trasie: tylko jeden żel i wypiłem z litr ciepłej herbaty;
Moje dzisiejsze ubranie: najpierw zdjąłem czapkę i rękawiczki, ale potem szybko je z powrotem założyłem. Do tego nadal kurtka – ale już bez kaptura – i jedna para getrów (3/4);
Co mi dzisiaj wpadło w ucho ? – adekwatnie do nastroju i tempa biegu…:
1.) "Close To You" – Maxi Priest;
2.) “My Sweet Lord” – George Harrison (to znowu jedna z tych piosenek, które od zawsze przenoszą mnie w marzenia…);
3.) “Allegria” – Gipsy Kings (kiedyś ich uwiebiałem !);
Najfajniejsze momenty:
- gdy w Cimochach powitała mnie ekipa biegaczy z Olecka:)
- gdy okazało się, że Grzesiek - tak na wszelki wypadek…- zrobił herbatę do termosu. Oj, jakże się dzisiaj przydała ! :)
- gdy pokonaliśmy kilometr numer 500 ! Teraz powinno być już z górki...:)
- gdy na początku nie wiało, a słonko „robiło wreszcie swoją – mocno spóźnioną - robotę…”. Czyli grzało ! (wprawdzie jeszcze chwilami, ale zawsze...);
Komentarze Dodaj komentarz